Wycieczka do Hobbitonu lub mówiąc inaczej na plan zdjęciowy do Władcy Pierścieni czy Hobbita, to wymarzona atrakcja dla fanów twórczości Tolkiena. Jak się jednak okazuje nie tylko. Ja do nich nie należę, a bawiłam się tam wyśmienicie.

Chcę tylko zaznaczyć, że jest to atrakcja komercyjna i dość droga bo jej koszt to około aktualnie 90$ nowozelandzkich. Co również należy dodać. Jest to wycieczka grupowa, która startuje o konkretnej godzinie trwa około dwóch godzin i w czasie jej trwania towarzyszy Ci przewodnik.

Paradoksalnie właśnie to ostatnie jest powodem, dla którego te wycieczka jest tak wyjątkowa. Przewodnicy czynią całe doświadczenie naprawdę nietuzinkowym. Mam jedynie nadzieję, że wszyscy mają taką charyzmę i entuzjazm jak ten, pod którego opieką ja miałam szczęście wkroczyć do świata Hobbitów.

Opowiem jak to było w moim przypadku. Już od samego początku oprowadzający mnie młody chłopak z pobliskiego Matamata (nowozelandzkie miasta mają tendencje do posiadania bardzo dziwnych nazw) opowiedział jak to w 1998 roku znany chyba wszystkim reżyser – Peter Jackson, osobiście z pokładu helikoptera wypatrywał miejsca o wyglądzie jak najbardziej zbliżonym do Tolkienowskiego Shire. Dopiero przelatując nad farmą Alexandra zrozumiał, że znalazł to czego szukał.

Plan filmowy, który zwiedza się obecnie został pozostawiony przez Petera Jacksona w 2009 i tak nietknięty (poddawany jedynie zabiegom mającym na celu utrzymać go dokładnie w stanie jak z tego roku) pozostał do dziś.

Razem z przewodnikiem i małą na szczęście grupą chodziliśmy między hobbickimi domkami zachwycając się dbałością o najdrobniejsze szczegóły, czasami zaglądając do środka. Tu niestety czekało na mnie małe rozczarowanie. Chatki w środku są puste.

Co natomiast uważam za szczególne interesujące to smaczki i ciekawostki z planu, którymi wręcz zasypywał przewodnik. Z opowieści przewodnika jasno wynika, że nowozelandzki reżyser jest perfekcjonistą w każdym calu. Przykładowo – wielki dąb na wzgórzu Shire jest sztuczny. Jego liście wykonano z jedwabiu specjalnie importowanego z Tajwanu. Żeby wyglądały jak najbardziej naturalnie przyklejano je pojedynczo do drzewa, gdy zaś blakły od słońca ręcznie je malowano.

Również staw przy drzewie jest tworem sztucznym. Co ciekawe tak bardzo upodobały go sobie żaby, że w pewnym momencie aktorzy nie byli w stanie słyszeć siebie na planie. By rozwiązać problem polecono zatrudnić osobę specjalnie do wyłapywania i relokacji zielonych płazów.
Nie tylko wielki dąb ale i inne drzewa nie spełniły wymagań reżysera. W pierwszej części Władcy Pierścieni dzieci hobbitów bawiły się pod śliwą. Te będąc stanowczo za duże dla małych hobbitów polecono usunąć, a w ich miejsce zasadzić jabłonie i grusze. Gdy tylko te dały owoce polecono je zerwać i w ich miejsce doczepić śliwki – magia kina 😉

Przewodnik uraczył nas jeszcze jedną, moją ulubioną historią z czasów kręcenia Władcy Pierścieni. Peter Jackson w poszukiwaniu statystów do filmu osobiście udał się do pobliskiego Matamata by w jego podstawówce odwiedzić klasy 1-3 i znaleźć dzieci pasujące do ról małych hobbitów. Tak się złożyło, że kolega z ławki mojego przewodnika przypasował reżyserowi. Chłopiec by jeszcze bardziej przypominać małego hobbita zostaw zabrany na dwa miesiące i tuczony słodyczami. Wszystko było oczywiście utrzymane w sekrecie.

Na zakończenie tego miłego doświadczenia miałam okazję zasiąść w gospodzie i wypić przysługujący mi w ramach biletu jeden trunek. Pamiętam, że burgery serwowano do godziny 15. Ja niestety na wycieczkę wybrałam się na tą ostatnia możliwą godzinę i nie dane mi było go zjeść. Może to i lepiej pewnie kosztowałby fortunę 😉
Autor: Iza
