Skoro to czytasz to pewnie rozważasz wyjazd do Patagonii. Bez wycieczki na Perito Moreno nie można uznać go za kompletny.
Perito Moreno – co to właściwie jest?
To lodowiec w Parku Narodowym Los Glaciares w Argentynie. Jest wyjątkowy bo pomimo globalnego ocieplenia jako jeden z nielicznych stale przyrasta o około 2 metry dziennie. Z drugiej strony mniej więcej tyle samo też traci bo jego lód stale wpada do jeziora Argentino. Zlokalizowany jest po argentyńskiej stronie Patagonii, więc jeśli przyleciałeś do Chile tak jak ja będziesz musiał przekroczyć granicę by się do niego dostać. O tym jak to zrobić informacje znajdziesz Tu.
Z ciekawostek powiem jeszcze, że sam lodowiec razem z 48 innymi zasilanymi przez Południowy Lądolód Patagoński stanowi trzecią co do wielkości rezerwę wody pitnej na świecie.

Big Ice – czy warto?
Zakładam, że znajdujesz się w El Calafate, argentyńskim miasteczku-kurorcie, który dzięki swojemu strategicznemu położeniu nad jeziorem Argentino jest doskonałym centrum wypadowym do wielu patagońskich atrakcji Cerro Torre, Cerro Chalten i Perito Moreno właśnie.
Chcę Wam jeszcze powiedzieć, że sam wjazd do kurortu El Calafate spowodował u nas przysłowiowy opad szczęki. I nie chodzi o to, że są tam takie cuda, których nigdy wcześniej nie widzieliśmy ale miasto jest tak inne od chilijskich miast patagońskich oraz tych argentyńskich, które mieliśmy okazję zobaczyć, że różnica aż biła po oczach. Podczas gdy te pozostałe raczej same atrakcji nie stanowią, są dość nieciekawe i biedne, El Calafate przypomina raczej skromniejszą wersję Aspen (skromniejszą ale Aspen ;)) kafejki, restauracje, sklepy z odzieżą sportową, fajne samochody i szeroko rozumiany lans. Tego żadne z nas się nie spodziewało.
Ale wróćmy do lodowca, w końcu dla niego tu przyjechaliśmy i to on stanowi największą Atrakcję. Atrakcję przez duże A.


Istnieje możliwość żeby go tylko zobaczyć. Używam słowa „tylko” celowo bo piszę to z perspektywy osoby, która po nim chodziła. Jeśli nie zdecydujecie się na trekking trudno (choć w mojej subiektywnej opinii to duża strata) stojąc na platformie widokowej i podziwiając jego ogrom i kolor będzie Ci trudno uwierzyć, że coś takiego istnieje naprawdę. A póżniej usłyszysz dźwięk odrywających się i wpadających do wody kawałków lodu i gwarantuję Ci, że przynajmniej na chwilę zamilkniesz z wrażenia. Mam jednak nadzieję, że przemierzyłeś taki kawał drogi by doświadczyć Perito Moreno bardziej 😉

Na trekking po lodowcu nie możesz udać się samodzielnie. Musisz skorzystać z usług profesjonalnego biura. Ja poszłam z Hielo & Aventura. Nie wiem czy jest jakaś alternatywa, w 2019 chyba nie było – przynajmniej jej nie znalazłam. Z tego biura byłam bardzo zadowolona i w sumie nie mogę się do niczego przyczepić. Jedyne co myślę, że zrobiłam źle (ale absolutnie jest to moją winą a nie organizatorów) to że na miejsce zbiórki czyli port Bajo Las Sombras nie pojechałam własnym samochodem. Nie wiem w sumie czemu, chyba emocje wzięły górę bo przyznam, że miałam pietra 😉

To teraz pora na trochę suchych faktów
opcje trekkingu są dwa :
- mini trekking (9000 ARS = 570 zł) na lodzie jesteś 1,5 h, w trekingu mogą wziąć osoby w wieku od 10 do 65 lat
- big ice (16000 ARS = 1000 zł) na lodzie jesteś 3,5 h, w trekingu mogą wziąć udział osoby w wieku od 18 do 50 lat
Ja zdecydowałam się na tą drugą opcję i swojego wyboru absolutnie nie żałuję.
Bałam się. Czytając informacje zarówno na stronie organizatora atrakcji jak i tych którzy wcześniej w niej uczestniczyli miałam wrażenie, że mogę po prostu fizycznie nie dać rady. Wycieczka trwa cały dzień a Ty musisz chodzić około 5,5 godziny. Godzinne podejście do lodowca miało być trudne (wg. mnie trudnym wcale nie było ale na pewno przechadzką do pobliskiej Żabki nie można go nazwać). Później 3,5 godziny marsz w rakach po lodowcu a po wszystkim godzinne zejście do miejsca zbiórki.

Wyzwanie stanowiła sama pogoda. Do końca nie wiedziałam jak się ubrać. Znalezione informacje mocno wprowadziły mnie w błąd i skończyłam w nie do końca przemyślanym ale za to gustownym stroju. Było mi gorąco i raczej ubrania działały na moją niekorzyść niż był moim sprzymierzeńcem. Co innego Łukasz on ubranie miał tak dobrze dobrane, ze przez kolejne 3 miesiące trudno mu się było z nim rozstać.
Odpowiedni strój na trekking po lodowcu to:
- spodnie nieprzemakalne najlepiej lekko ocieplane (odradzam pójście w jeansach – nie jest to niewykonalne ale bardzo niewygodne, to samo tyczy się legginsów czy bawełnianych spodni dresowych – w tych będzie Ci po prostu zimno);
- buty trekingowe za kostkę (nie idź w adidasach wejdziesz w ukrytą kałużę w lodzie i całe buty mokre);
- bielizna termiczna;
- lekki polar;
- kurtka typu softshell (ubieramy się na cebulkę);
- rękawiczki te będą Ci niezbędne (jeśli zapomnisz dostaniesz przechodnie od organizatora ale chyba wszyscy się ze mną zgodzą że lepiej mieć własne);
- okulary przeciwsłoneczne. bez nich wszechobecna biel wypali Wam oczy;

No to do rzeczy
Około 7:30 podjechał po nas organizator. Reszta uczestników siedziała już wygodnie w autobusie. Jechaliśmy około godziny. Tuż przed wjazdem do parku Los Glaciares pobrano od nas opłatę za wstęp w gotówce. Pierwszy przystanek na naszej trasie to platforma widokowa. Stoimy jak wryci a jedyne co da się usłyszeć to westchnienia pełne zachwytu nad pięknem lodowca. Przez dłuższy moment zgromadzeni gapowicze nie są w stanie wydobyć z siebie nic poza międzynarodowym „WOW”. Krótką chwilę później odrywa się spory kawałek lodu i wpada do jeziora. Gdy tego doświadczysz to gwarantuję, że towarzyszący całemu zjawisku huk zostanie z Tobą na zawsze. W zdumieniu, milczeniu i niedowierzaniu patrzą wszyscy. Później odrywa się kolejny kawałek lodu i jeszcze jeden a milczenie ustępuje miejsca euforii. Na podziwianie i robienie zdjęć mamy godzinę.

Po upływie wyznaczonego czasu wchodzimy grzecznie do autobusu i jedziemy na prom. Stamtąd wsiadamy na pokład i płyniemy 20 minut, wysiadamy i już jesteśmy o krok bliżej do prawdziwej przygody. Musimy się dostać na lodowiec. Podejście zajmuje około godziny. Idziemy ramię w ramię z Perito Moreno. My po lewej on po prawej. Nie jest bardzo stromo, choć ostatnie 15 minut może dać się we znaki niewprawionemu chodziarzowi. Udało się. Jesteśmy przy wejściu. Organizatorzy dobierają każdemu raki a później dokładnie mocują je na Twoich nogach. Zostajemy podzieleni na kilka (3- o ile dobrze pamiętam) 10-osobowych grup. Każda grupa ma własnego anglojęzycznego przewodnika i osobę do pomocy. Krótki instruktarz jak poruszać się w rakach i idziemy. Mamy iść gęsiego i zginać kolana. Co ciekawe nie ma jednej właściwej trasy. Przewodnik idzie przodem w dłoni dzierży kilof (?) i wytycza nowe trasy. Pełen dumy z uśmiechem na ustach tłumaczy, że lodowiec każdego dnia wygląda inaczej i tak naprawdę nie wiesz czym zaskoczy Cię dziś. Nas uraczył jeziorem i był to widok obłędny. Przewodnik mówi też, że swoje trasy modyfikuje w zależności od kondycji fizycznej grupy. Czasem pójdzie głębiej a czasem nie. Twierdził, że z nami może pozwolić sobie na więcej – nie wiem i nigdy się nie dowiem ile w tym było prawdy a ile pustego pochlebstwa, ale decyduję się wierzyć, że faktycznie był szczery. Po upływie mniej więcej 2 godzin docieramy do tzw. serca lodowca a przewodnik informuje, że tu jemy dziś lunch.

Siadasz lub stoisz pośrodku niczego. Patrzysz na błyszczące kawałki lodu (oczywiście patrzysz przez okulary – bez nich słońce wypala oczy) i uśmiechasz się od ucha do ucha bo sam nie wierzysz w to co widzisz. Z plecaka wyjmujesz to co ze sobą zabrałeś i jesz, a smak tej oto rzeczy krajobraz podbija po wielokroć. Ja wzięłam ze sobą Kinder Bueno (no lubię słodycze co tu dużo gadać 😉) ale jedną z osób w mojej akurat grupie był Polak, który przeczytał wcześniej wspomnienia innej osoby chodzącej wcześniej po lodowcu, że najfajniej to byłoby zabrać ze sobą rosół – i wiecie co? Gościu go miał. Wyjął z plecaka termos z rosołem i powiedział dumnie – „no i co z tego, że nie domowej roboty”.

Po konsumpcji powrót. Wracamy inną drogą więc kilof przewodnika znów idzie w ruch. Dwie godziny schodzimy z lodowca a organizatorzy ściągają nam z nóg raki – genialne uczucie. Powiem Wam, że „spacery” w nich nie należą do najlżejszych. Póżniej jeszcze godzinny trekking do portu i hop na pokład statku. Tu czeka na nas miła niespodzianka, pracownicy Hielo&Aventura przygotowali dla nas po szklance whiskey z lodem prosto z lodowca – czad 🙂 Dla każdego uczestnika jest również mały suwenir z podróży, metalowy breloczek w kształcie raka – do dziś mam go przy kluczach. L. gdzieś swój zapodział i czasem łypie tylko zazdrosnym okiem na mój.
Autor: Iza



