Kilka słów wstępu
To będzie dość długa opowieść więc radzę przygotować sobie popcorn, a później rozsiąść się w fotelu i zatopić w lekturze.
Powiem tylko, że przy organizacji pływania z rekinami wielorybimi braliśmy pod uwagę dwie opcje. Mogliśmy wybrać osobę rekomendowaną przez Lonely Planet z biegłą znajomością języka angielskiego lub zaufać miejscowemu, który choć z angielskim był mocno na bakier to świetnie władał google translate. Koszt pierwszej opcji 3-krotnie przewyższał koszt drugiej więc dość szybko podjęliśmy decyzję. Sama atrakcja w wybranym przez nas wariancie to wydatek około 6 mln rupii indonezyjskich (około 1700 zł za parę). Pakiet zawiera dowóz z lotniska do miejscowości Sowa (gdzie owo pływanie się odbywa) dwa noclegi, całodobowe wyżywienie i transport powrotny plus towarzystwo Sema, jego rodziny i przyjaciół. W zależności od pory dnia w gronie węższym lub szerszym.

Do Nabire przylecieliśmy około 15:30. Nie wiedzieliśmy do końca czego się spodziewać, poza tym że Sem miał na nas czekać i się nami zająć.
Sem to naprawdę duży facet z czerwonymi od „papuaskiego orzecha” (o tym będzie kiedy indziej – na instagramie znajdziecie filmik) zębami. Faktycznie czekał przed lotniskiem. Zaprowadził nas do samochodu, zabrał nad morze po czym stwierdził, że z tego właśnie miejsca odbierze nas jutro. Chwila konsternacji bo to zupełnie nie tak miało wyglądać. Przecież miał się nami zająć natychmiast. Krótka dyskusja przy użyciu translatora. Sem przyznaje, że pomyliły mu się daty i choć nie jest na nasz przyjazd gotowy to zabierze nas do Sowa dzisiaj. Ale jest jeden warunek – musimy tylko znaleźć jego mamę. To był moment, w którym zupełnie straciliśmy orientacje w tym co się dokoła nas działo. Sem jak szalony, z nami na tylnym siedzeniu jego wielkiego auta z napędem na cztery koła, jeździł po mieście w poszukiwaniu swojej mamy. Zwalniał tylko przy poszczególnych grupach ludzi zgromadzonych przy drodze, otwierał okno i zadawał im pytanie. Prawdopodobnie pytał czy nie wiedzą gdzie ta „mama” może się podziewać (Oczywiście to tylko nasze przypuszczenia, nie znamy języka więc pewni nie jesteśmy).

Zguba się odnalazła
W końcu kobieta się znalazła. Weszła do samochodu i na wejściu nakazała się rozliczyć. Było nam to w sumie na rękę. Posiadanie tak dużej ilości gotówki w portfelu zawsze powoduje u mnie pewien dyskomfort (w Papui nie ma wyjścia – karty często nie działają, brakuje prądu nawet w miastach itp.). Wręczyliśmy im około 1700 zł a oni zabrali nas na małe zakupy. Początkowo spytali co lubimy jeść? Ryby, mięso, jajka? Sem dowiózł nas na lokalny rynek a „mama” zabrała na zakupy. Co uderzyło mnie jako dość dziwne. Kobieta non stop trzymała mnie za rękę od czasu do czasu przytulała. Idąc z nią tak po tym rynku miałam wrażenie, że specjalnie wchodzimy w każdą jedną alejkę tak by jak najwięcej osób mogło zobaczyć, że ja z nią za tą rękę idę. W pewnym momencie poczułam się jak gwiazda na wybiegu, my obie maszerujemy – ona dumnie z głową wysoko, ja obok posyłająca uśmiechy na prawo i lewo a wszystkie oczy na nas. Po mniej więcej 30 minutowym spacerze „mama” stwierdziła, że o tej porze nic tu nie kupimy dlatego też musimy udać się gdzie indziej. Jadąc samochodem z szybami przyciemnionymi z każdej strony, moje okno było zawsze otwarte, a mijając ludzi na ulicy Sem zawsze trąbił by przypadkiem moja obecność w aucie nie przeszła niezauważona.
Prawie na miejscu
Jeszcze raz pojechaliśmy w miejsce, w które Sem zabrał nas przy odbiorze z lotniska, podeszła do nas kobieta. Do końca nie wiedzieliśmy kim ona była dla Sema i „mamy” ale na najbliższe 20 minut została naszą opiekunką. Zabrała nas na krótki spacer brzegiem morza, a później na spacer promenadą. Co ciekawe ,w ogóle nie zwracała uwagi na śmieci, ani te masowo porozrzucane ani nawet na te płonące w ogniskach wysokich na 2 metry. Miasto poza morzem nie miało nic więcej do zaoferowania. Kierowaliśmy się do samochodu. Gdy podeszliśmy, dwóch nastoletnich chłopców pakowało do bagażnik owoce i warzywa. Mogliśmy jechać dalej. Sem za kierownicą, jego „mama” obok, a z tyłu my i ta kobieta, której związku z Semem wciąż nie znamy (może dla uproszczenia historii nazwiemy ją przyjaciółką rodziny). Po drodze do Sowy zatrzymaliśmy się na jeszcze jednym rynku, „mama” kupiła dla nas wodę i coś na kształt naleśników z nutellą. Była 17:44 i właśnie słońce zaczęło zachodzić. Po mniej więcej 30 minutach jady zapadła kompletna ciemność a my wjechaliśmy do dżungli, internet zanikł.
Zaczęło padać, deszcz szybko ewoluował i po raz pierwszy doświadczyliśmy ulewy równikowej. Do Sowa jechaliśmy około 2,5 godziny, w pierwszych minutach „mama” spytała czy nie mamy nic przeciw żeby sobie zapalili a gdy tylko powiedzieliśmy, że nie ma problemu cała trójka natychmiast zaczęła palić. Skończyła gdy dojechaliśmy na miejsce.
Sowa prezentowała się zupełnie inaczej niż Nabire, po którym przewieziono nas 987643578 razy. Nawet ciężko to nazwać miasteczkiem. Jest plaża i dżungla, która aż wchodzi do wody. W miejscu wykarczowanym stoją dwa domki. Jeden dla turystów, którzy przyjechali popływać z rekinami wielorybimi i drugi dla Sema/rodziny/przyjaciół. Przed tym drugim trwa wieczna impreza – albo ktoś gra na gitarze albo słucha muzyki z płyty. Zawsze jest tam sporo osób. Z założenia opiekują się oni turystami, gotują (bardzo smacznie), wiozą łódką do rekinów i dbają by nikomu nic się nie stało i niczego nie brakowało. A gdy tego nie robią to najzwyczajniej w życiu się relaksują. Żują te swoje narkotyczne orzechy, palą papierosy i patrzą na wodę w zatoce Cenderawasih. W sumie niejeden by marzył o takim życiu.

W domku dla turystów są 4 pokoje. My zajęliśmy jeden, dwie inne pokoje zajęte były przez podróżujących solo holendrów a jeden stał pusty. W domku była jedna toaleta i jedna łazienka. Woda ze studni tylko do wyczerpania zapasów. Prąd podobnie (tradycja w Papui). O warunkach nie będę Wam dużo pisać bo lepiej zobrazują je poniższe filmiki. Powiem tylko, że pluskiew nie było. Materace były nowe a miejsce czyste.



Do rzeczy
By pływać z rekinami należy wstać wcześnie rano. Po śniadaniu około 7 rano popłynęliśmy łódką na „bagan” – miejsce gdzie rybacy łowią ryby. Co warto podkreślić rybacy wierzyli, że rekiny wielorybie przynoszą szczęście dlatego też karmią je przynętą (należy unikać tej atrakcji w niedzielę, rybacy mają święto i rekini niestety razem z nimi). Po około 10 minutach jesteśmy na miejscu – platformie dryfującej na wodzie. Na niej miejscowi wrzucają ryby do wody. Tego dnia przypływają po nie trzy rekiny wielorybie. Największy ma około 10-12 metrów, dwa pozostałe są wyraźnie mniejsze. Jesteśmy my, para Holendrów, „kapitan” – Oskar (syn Sema) i jakaś jeszcze jedna osoba z załogi. Wszyscy wchodzimy do wody a mnie ogarnia panika. Sparaliżowana nie jestem w stanie się ruszyć. Czuje tylko, że zaczyna brakować mi powietrza. Duszę się i nie potrafię uspokoić. Dopiero po 10 minutach głębokich wdechów i wydechów jestem w stanie się uspokoić.
Oskar proponuje pomoc, z której chętnie korzystam. Płyniemy trzymając się za ręce bezpośrednio pod siatkę z przynętą. W tym momencie staje oko w oko z rekinem. Dzieli nas około metra. Gigant zakręca, ja z zadziwieniem obserwuje to co ma miejsce, „wiszę” w wodzie w bezruchu i nagle obrywam ogonem. Bolało 🙂 Nie że jakoś bardzo w skali od 1 do 10, taka mocna 6. Teraz juz się nie boję, pływamy z rekinami jeszcze przez około 2 godziny.
I na koniec najważniejsza informacja. Z Semem kontaktujcie się przez WhatsApp +6281343977979
Autor: Iza




