Dylematy
Przed wyjazdem na Islandię głównym wyzwaniem było – jak zaplanować trasę i noclegi oraz które atrakcje wykreślić z listy. Wyspa ta, mimo ze mała, ma do zaoferowania (teraz wiemy to już na pewno) więcej wrażeń niż kilka większych krajów razem wziętych. Aby ułatwic sobie to zadanie, poza tradycyjnym przeszukiwaniem internetu, rozmawialiśmy z osobami, które były tam przed nami. Znaliśmy 3 takie pary. Co ciekawe w ich relacjach, jedno stwierdzenie pojawiało się zawsze. Wypisz wymaluj brzmiało prawie tak samo. Początek jest standardowy, i na pewno każdy z nas to słyszał: „Na pewno pojadę tam jeszcze raz” po czym pada (nieznane dla nas wtedy słowo) „ale tym razem pojedziemy w interior”. Szczerze mówiąc nie wiedzieliśmy, ani co to jest ten interior, ani nie było to nam nawet w głowie. Przygotowanie planu podróży, uzupełnienie niezbędnej odzieży, lek przed obowiązkowymi testami na COVID19 (bo w pewnym momencie trzeba było robić juz dwa) wystarczajaco zaprzątały nam głowę aby dokładać sobie jeszcze dodatkowy temat do zgłębiania.
Samochód ważniejszy niż zazwyczaj
Poza tym, czy starczy nam czasu? Mamy 10 dni, a przecież chcemy zobaczyć też Fiordy Zachodnie i spędzić dużo czasu na północy (poźniej potwierdziło się, że warto – „górna” część wyspy jest w naszej opinii ciekawsza), jakiś dłuższy trekking tez fajnie byłoby zrobić. Wszystkie takie dywagacje, w przypadku Islandii podszyte są pytaniem – jaki samochód wziąć? Jakie tam są drogi? Temat przedyskutowany w internecie na chyba wszystkie możliwe strony. Żeby nie trzymać nikogo w niepewności. Drogi oznaczone numerami 1, 2 i 3 cyfrowymi (tak jak kultowa „jedynka” tzw. „ring road”) to mieszanka tradycyjnych dróg asfaltowych oraz lepszych i gorszych dróg szutrowych. Często krętych, podziurawionych oraz posiadających wiele spadków oraz wzniesień. Tak więc w teorii wybór jest prosty – fajnie jak będzie 4×4, fajnie jak będzie wysoki prześwit, fajnie jak samochód będzie duży. Wszystko to bardziej dla komfortu albo pewności siebie. Bo nawet na Fiordach Zachodnich były osoby poruszające się Toyotą Yaris. Tak więc da się. Ale są tez drogi z oznaczeniem F. Większość tych „efek” można znaleźć w serwisach typu dangerousroads. W uproszczeniu mówi się ze to drogi prowadzące po interiorze. Tam juz można spotkać.. wszystko. Piach, skały, wielkie kamienie, lawę i co jest najwieksza zmora i obarczone największym ryzykiem (żadne ubezpieczenie tego nie pokrywa) – rzeki.

Znowu ta Dacia Duster
Nie znaczy to wcale, że drogi te mają wyrównany poziom trudności. Są takie odcinki że i wspomniany Yaris sobie poradzi (jadąc F208 w „Tęczowe Góry” spotkaliśmy takie auto) a są takie, że bez czegoś pokroju Land Cruisera nie podchodź. Jeśli znacie ceny na Islandii, to wiecie że zaplanowanie rozsądnej cenowo wycieczki to albo wiele wyrzeczeń albo dużo szczęścia i pracy, więc wspomniany Land Cruiser i jemu podobne kosztują fortunę. Z tego względu megahitem wypożyczalni jest znany nam z Patagonii (jest to rownież przebój tamtejszych firm wypożyczających auta) Dacia Duster. Wbrew temu co piszą na niektórych stronach/forach, Duster pozwoli zwiedzić spory fragment interioru i stanowił chyba 50% wszystkich spotkanych przez nas tam aut. Dodam jeszcze z kronikarskiego obowiązku, że nawet poza drogami „F”, widzieliśmy osobę, która zakopała się w piasku na amen i samochód nie był w stanie ruszyć (pozdrawiam „Stokksness” – abolutnie warto :)). My, patrząc głównie na koszty zamówiliśmy sobie średniej klasy (i wielkości) samochód. Żadna terenówka, ale żeby jechało się troche wygodniej niż najmniejszym autem – Suzuki SX4 2WD. Traf chciał, że Hertz (pozdrawiamy!) nie miał dla nas samochodu i w zamian dostaliśmy, całkiem juz przyjemną Toyotę RAV4 4WD.

Dużo wątpliwości
Nawet uzbrojeni w RAV4, za który to samochód staliśmy się dozgonnie wdzięczni już podczas przemierzania Fiordów Zachodnich, nie planowaliśmy ekstremalnych (wtedy dla nas) jazd wgłąb wyspy. Żadne z nas nie jest wytrawnym kierowcą a przemierzenie rzeki było dla nas już całkowita abstrakcją. Los chciał, że jeden jedyny raz mieliśmy dwa noclegi w tym samym miejscu i to akurat nad jeziorem Myvatn. Było tam mnóstwo much (nigdy nie widziałem większej ilości tych owadów) a od znajomego, który dowiedział się tego wcześniej z informacji turystycznej, usłyszeliśmy że – „Tak można pojechać na Askje. Jedźcie tam koniecznie”. Ale żeby to bezpiecznie zrobić należało wiedzieć dwie rzeczy, o których za chwile. Bo pojechać można, ale po drodze są rzeki. Jako ze jestem kompletnym laikiem, nie przeraziło mnie to, a przynajmniej do momentu aż dowiedziałem się więcej. Nie za wolno bo staniesz, nie za szybko po zrobisz fale i zalejesz silnik, nie stawaj na piachu, sprawdź wcześniej gdzie jest głęboko, uważaj na kamienie po drodze. Aha, i żadne ubezpieczenie tego nie pokrywa (samego przejazdu przez rzekę). Tyle wystarczyło – nie jedziemy.
Odrobina odwagi
Rano zadziałał jednak znany mechanizm – „A co nam szkodzi pojechać, najwyżej zawrócimy”. Tak tez zrobiliśmy. Uzbrojeni w jedzenie i picie, wyruszyliśmy z samego rana (spora część interioru to jazda 20 czy 30 km/h z oczami wlepionymi w drogę, mimo że serce chce się rozglądać). Jadąc od strony Jeziora Myvatn mijamy znaki kierujące na Askje. Tutaj jest pierwsza z tych wspomnianych dwóch ważnych informacji. Należy je zignorować i jechać dalej „jedynką”. Droga F88, która widnieje na oznaczeniu może i jest najkrótsza, ale jednocześnie całkowicie nieprzejezdna dla aut pokroju Dustera czy RAV4. Ta drogę pokazuje też jako główną google, ale nieocenione maps.me sugeruje aby jechać tak jak poniżej czyli kombinacją F905 oraz F910. Mapa poniżej.
Droga
Cel jakim była Askja, czyli aktywny wulkan w samym środku wyspy, oraz dwa jeziora w jego kraterze, okazał się jedynie połową całej atrakcji. Drugą połową była droga. Ten fragment interioru, okazał się bardzo zróżnicowany. Na calej trasie wyróżnić można było 5 albo 6 odmiennych krajobrazów. Zmieniały się niczym warstwy atmosfery, jeden po drugim, prawie bez przenikania, tak jakby wjeżdżało się w nowy rozdział książki. Zycie tam nie występowało prawie w ogóle. Rzeki, lawa, kamienie, skały, pył, piach, wulkany. Czasami jakaś uparta, dziwnie wyglądająca kolorowa roślina wystawała spod kamienia jakby chciała uchronić się przed wiatrem. Poza tym było czarno, czerwono, żółto i szaro. O ile w ogóle mgły pozowliły coś zobaczyć. Raz jechało się cały czas prosto po suchym czarnym pyle wulkanicznym, potem manewrowało pomiędzy wystającymi głazami, innym razem „pływało” w piasku. Ale zanim to nastąpilo należalo pokonać pierwszą duża przeszkodę.
Newralgiczny moment
Oczywiście mowię o rzece, a tak naprawdę o tej drugiej, bo pierwsza okazała się płytką na 20cm rozgrzewka. Całym problemem, co slyszeliśmy już wcześniej, miał być przejazd przez drugą rzekę na trasie. Gdy tam dojechaliśmy naszym oczom ukazał się niezbyt miły obrazek. Szeroka na kilkanaście metrów przeprawa, a w 5/6 drogi stoi utopiony samochód. Co więcej – taki jak nasz. Toyota RAV4. Jednocześnie kątem oka dostrzegamy kilkadziesiąt metrów po prawej stronie, jak w zupełnie innym miejscu niż prowadzi trasa (i utopiona Rav4) jadą po kolei 3 Dustery. Wracają juz z Askji i z większym czy mniejszym problemem w końcu przedostają się na drugą stronę. Okazuje się, że jest to grupa rodzin z Polski. Zamieniamy kilka słów. Kobieta w średnim wieku, ją spotykamy jako pierwszą okazuje się bardzo nieprzyjemna, gestykuluje, krzyczy jakby coś od nas chciała, ale nie wiemy do końca co. Moze to zdenerwowanie? Podchodzimy dalej, spotykamy dwie młode sympatyczne osoby, które ze spokojem wyjaśniają nam jak pokonać rzekę w tym „nowym” miejscu. Jesteśmy na nie. Tu płytko, tu głęboko, tu duży kamień, o tu też. Trudno je dostrzec w nurcie wody. Wydaje się to bardzo skomplikowane. Na domiar złego na samym końcu wjazd na ląd jest bardzo stromy i wąski.

Nowe rozdanie
Polacy odjeżdżają, Suzuki Jimny który pędząc na złamanie karku wyprzedził nas wcześniej (być może obrazek zatopionej RAV4 ich przeraził) zawraca. My w sumie chcemy zrobić to samo. Ale jednocześnie wiemy jedno – kierowca Toyoty pojechał źle. Wieść gminna, znana rownież z filmików na youtube mówiła, żeby nie jechać na wprost gdzie jest najgłębiej, a w ściśle określony sposób (na „banana”). To było widać na pierwszy rzut oka. Pojechał środkiem, bez zastanowienia. Zanim jednak zawróciliśmy, tak jak Jimny, przyjechały 3 albo 4 nowe auta. Hiszpanie, Anglicy, Włosi. Wszyscy wysiedli i rozpoczęła się burza mózgów. Zdejmujemy buty i wchodzimy do rzeki. W obu miejscach, tam gdzie prowadzi szlak i tam gdzie wcześniej była polska „dustero-strada”. Hiszpanie zaopatrzeni są w kijki do mierzenia głębokości. Jasnym jest ze lepiej i łatwiej jest pojechać tam gdzie stoi zatopiony RAV4 (kierowca nie został pozostawiony sobie, czekał na pomoc która miała pojawić się za jakieś 30 minut; nie opuszczając samochodu). Trzeba pojechać po prostu tam gdzie jest najbardziej płytko, czyli najpierw trzymając się krawędzi a następnie kamieni a na końcu znowu krawędzi. Właśnie na końcu było najgłębiej. Jak pojechać zaznaczam na obrazku poniżej.

Pierwszy odważny
Wszystko fajnie, ale ciagle widać, że nikt nie pali się na ochotnika. W końcu znalazł się jeden śmiałek, który pojechał zgodnie z wytycznymi i bez większych problemów wyjechał po drugiej stronie rzeki. Następnie każdy z nas, jeden za drugim, w odstępie może 2 min, jadąc prawie identycznie – znalazł się po drugiej stronie. Reszta czekała tam juz z gratulacjami :). Ciężko mi tylko wyobrazic sobie co czuł kierowca zatopionego auta patrząc jak wszyscy po kolei mijają go by po chwili wyjechać po przeciwnej stronie rzeki. Przykre to było, no ale każdy przecież chciał jechać dalej. Żeby nie było za wesoło (dla tych, którym się udało) tą sama rzekę trzeba bedzię przejechać również w drodze powrotnej. Tym będziemy się jednak martwić później. Naszemu przejazdu dramaturgii (poza okrzykami mojej żony) dodawał tez system „park assist” który nie przestawał piszczeć od momentu zanurzenia. Słychać to dobrze na filmiku poniżej.
Po drugiej stronie
Od tej pory zaczyna się wspomniany kalejdoskop martwych krajobrazów. Po drodze są jeszcze inne rzeki, ale nijak maja się do tej, która pokonała wcześniej Toyotę. W głowie są tylko dwie rzeczy. Uważaj na kamienie (czasami pojawiają się znienacka na równej z pozoru nawierzchni) oraz piach. Jedź równo, nie zatrzymuj się. Wszystko to jest bardzo satysfakcjonujące ale też bardzo czasochłonne i męczące. Dość powiedzieć, że wyjechaliśmy (trasa ma około 180 km z czego połowa wiedzie po drodze klasy „F”) z Lake Myvatn o 8:30 a na Askje dojechaliśmy około 15. Na miejscu spotkaliśmy wszystkich znajomych z burzy mózgów przy rzece. Co ciekawe po drodze jeden jedyny raz spotkaliśmy na Islandii policje. Mialo to miejsce właśnie głęboko w Interiorze. Zatrzymali nas, zadali kilka pytań, zrobili zdjęcia dowodów osobistych po czym puścili dalej.

Askja
Sama Askja i krótki (3km/30min) płaski w większości trekking do niej jest przeżyciem równie osobliwym co droga przez interior. Marsz po suchym pyle wulkanicznym (w tym miejscu prawie w ogóle nie pada, jest to tzw „rain shadow”) był jak przechadzka po księżycu. Dokładnie tam trenowała misja Apollo przed jednym z lotów na naszego satelitę, wiec to pospolite skojarzenie okazuje się trafne. Czarny, troche czerwonego, w tle góry pokryte tu i ówdzie śniegiem. Główną atrakcją jest oczywiście jedno z dwóch jezior w kraterze wulkanu Askja czyli Viti. Po krótkiej wspinaczce na końcu trasy, naszym oczom wylania się najpierw to zdecydowanie większe i głębsze jezioro – Oskjuvatn. Już to wygląda imponująco. Ale im bliżej podchodzisz do stromych zboczy krateru tym bardziej wylania się to, po co większość tu przyjechała i co widziała wcześniej na zdjęciach. Małe jezioro Viti, którego kolor tafli wody kontrastuje ze wszystkich co spotkaliśmy wcześniej po drodze. Można je podziwiać z gory ale można też zejść na dół. Jako że jako ze temperatura wody wynosi około 25 stopni, to jeśli nie straszny Ci zapach siarki – popływasz sobie. My zrezygnowaliśmy, ale para spotkana podczas przekraczania rzeki nie odmówiła sobie tej przyjemności :).


Trzeba wracać
Mamy jednak pewne ramy czasowe. Mimo że na Islandii, w lato, dzień jest niezwykle długi nawet w Sierpniu, to pamiętamy o kilku sprawach. Po pierwsze jesteśmy bardzo zmęczeni. Po drugie powrót będzie trwał lekko 5h. W końcu po trzecie – trzeba wrócić tą sama drogą, czyli ponownie przejechać tą nieszczęsną rzekę. Jako ze w drodze do, była ona wcześnie na trasie, tak tym razem będzie to krótko przed powrotem na asfalt (pod koniec tego trwającego 10 dni wyjazdu zaczynaliśmy mieć już dość tych dróg). Cale szczęście powrót w teorii wydawał się sporo łatwiejszy i to nie tylko ze względu na zdobyte (może troche za wielkie słowo) doświadczenie. Trasa na banana pozostaje niezmieniona, ale co przeważa to fakt, że najtrudniejszy (czytaj: najgłębszy) fragment rzeki wcześniej był na końcu a tym razem jest na początku przeprawy. Teoria zgrała się z praktyka i o 21:30 byliśmy z powrotem w hotelu, czując się jakby nie jeden a dwa długie dni były za nami.

Epilog
Później, na sam koniec wycieczki, przejechaliśmy jeszcze inny fragment interioru. Tym razem na drodze F208 (trasa na tzw. „Tęczowe Góry”) ale ani odległość nie była specjalnie duża, ani krajobrazy tak zróżnicowane, ani emocje tak intensywne. Chciałoby się powtórzyć za innymi: „Pojadę tam jeszcze raz ale tym razem w Interior”. Nie jest to kłamstwem. Co prawda udało się zajechać całkiem daleko, ale ma się wrażenie ze ta niedostępna i w dużej części martwa część wyspy, ma do zaoferowanie jeszcze więcej. Z drugiej jednak strony są jeszcze miejsca na świecie, których się nie widziało i to one sila rzeczy maja pierwszeństwo. Cala wycieczka na Islandię byłaby wypełniona atrakcjami, nawet bez przejazdu na Askje ale uważam, że to właśnie ten dzień zapamiętamy najbardziej i oficjalnie uznajemy za najciekawszy fragment podróży.
Autor: Łukasz
PS. Krótko po tym jak przejechaliśmy na drugą stronę rzeki nadjechała pomoc aby wyciągnąć Toyotę wraz z kierowca. Jak wracaliśmy w okolicach rzeki nie było już nikogo. Wracając zastanawialiśmy się tylko, mijając samochody jadące w kierunku Askji o 18 czy 19. Czy oni maja zamiar tam nocować, wracać w nocy, czy nie wiedza jak długo się tam jedzie?