Pomarańczowym piaskiem w oczy
„Przelecieć pół świata. Dotrzeć na Atacamie i nie zobaczyć Valle de la Luna, to jak pojechać do Paryża i zbojkotować wieżę Eiffla”. Tak powiedziała nam zachwalająca wycieczkę na tę część pustyni niezwykle urodziwa dziewczyna pracująca w agencji turystycznej Flamingo. „Widok zachwyca” dodała jeszcze z uśmiechem. Wiecie co, miała 100% racji w racji 😉
Żeby dostać się do Atacamy przylecieliśmy do Calamy z Santiago de Chile. Na lotnisku wskoczyliśmy do busika (bez najmniejszego problemu znajdziecie je na zewnątrz. Jak to w Ameryce Południowej słowo klucz to „colectivo”), który zabrał nas do małego turystycznego miasteczka w sercu pustyni – San Pedro de Atacama.


Powiem tylko – bo musicie to wiedzieć, że San Pedro ma bardzo ciekawy klimat, miasto jest małe, wokół nie ma nic, a wszyscy ludzie, którzy się przez nie przewijają są w jakiś sposób związani z pustynią. Co ciekawe w tym mieście ludzie są wyluzowani i zrelaksowani. Trochę tak jakby ktoś postawił miasteczko przy Woodstocku tylko dla celów woodstockowych. Wszyscy spędzaliby czas na koncertach, a po nich gdy już trafiliby z powrotem do miasteczka to czas mijałby im na zawieraniu nowych znajomości, piciu (jest jeden bar ale za to bardzo klimatyczny) lub paleniu.

Odwieczny dylemat
Przygotowując się do wyjazdu na Atacamę do końca wahaliśmy się czy brać samochód i wycieczki organizować na własną rękę czy może jednak skorzystać z usług agencji turystycznych działających na terenie San Pedro. Przyznam szczerze, że tę część naszej wyprawy do Chile potraktowaliśmy po macoszemu. Skupiliśmy się na Patagonii, nie poświęcając Atacamie należytej uwagi. Koniec końców postanowiliśmy, ostateczną decyzję podjąć na miejscu.
Pierwszy spacer po miasteczku i wiedzieliśmy, że pójdziemy na łatwiznę. Na wycieczki udamy się z agencją turystyczną. Tych w San Pedro jest zatrzęsienie. W atrakcyjnych cenach proponują zwiedzanie tego co Atacama ma do zaoferowania. Cała trudność sprowadzała się do tego by wybrać tę właściwą. Idąc ulicą, pokrytą suchym jak wiór piaskiem o pomarańczowej barwie, byliśmy non stop zatrzymywani przez naganiaczy prezentujących mniej lub bardziej atrakcyjnie wycieczki z ich biura podróży. Nie trzeba być szczególnie bystrym by wiedzieć, że każda zabiera turystów w te same miejsca a ceny w nich są zbliżone. Nie mieliśmy szczególnie wysokich wymagań. Tak na prawdę zależało nam tylko na tym by ilość osób, z którą będziemy jechać była jak najmniejsza. Nie mieliśmy ochoty na udział w wycieczce dla 40-osobowej grupy wożonej wielkim autokarem. Wybór padł na agencję Flamingo – chyba urzekła nas ich historia. Grupa względnie młodych 30-kilku-letnich pasjonatów z Anglii, Francji, Patagońskiej części Chile i kto wie skąd jeszcze zdecydowała się osiąść na stałe w San Pedro i organizować wycieczki na pustynie. To trochę tak jak Ci pasjonaci co decydują się sprzedać cały dorobek życia i przeprowadzić do Tajlandii. Z tą tylko różnicą, że to pustynia, jedno z najsuchszych miejsc na ziemi, warunki klimatyczne są dalekie od tych przyjaznych człowiekowi i jest dużo drożej niż w Azji (Chile to zdecydowanie najbogatszy kraj na kontynencie). Oni tam faktycznie muszą pracować, żeby się utrzymać.

Oferowali wycieczki w małych 10-osobowych grupach co nam pasowało. Krótka rozmowa w agencji – klepnięte jedziemy.
Daliśmy się namówić
Jedną z wycieczek, na którą zdecydowaliśmy się z nimi pojechać była ta na Valle de la Luna. Wstyd się przyznać ale wstępnie nawet nie mieliśmy jej w planie (Andy, wulkany, 'Salar’ – to było nam w głowie. Niestety nie było nam dane), to francuzka pracująca w agencji nas do niej przekonała i za to byliśmy jej później bardzo wdzięczni.
Wyprawa miała zacząć się punktualnie o godzinie 16. Miejsce zbiórki to ławeczki pośrodku niskich białych budynków. Przy płaceniu za wycieczkę kilkukrotnie podkreślano żeby być 10 minut przed czasu bo ruszamy równo o czasie. Uwierzcie mi, gdy Ci z Flamingo mówią równo o czasie myślą równo o czasie. Wspominam o tym dlatego, że dwie osoby się spóźniły i nikt na nie nie czekał – ja z tym żadnego problemu nie mam – co więcej pochwalam. Ruszyliśmy (dosłownie) w momencie gdy dzwon pobliskiego kościoła wybił 16. Czad 🙂

Dobra jedziemy my i międzynarodowa ekipa. Co ciekawe w naszej grupie była też Polka – bardzo fajna dziewczyna – która akurat na Atacamie kończyła swoją 3-miesięczną eskapadę po Ameryce Południowej. Przyjechała z poderwanym po drodze Kolumbijczykiem 🙂 Wiem, że niektórzy nie lubią spotykać swoich rodaków na drugim końcu świata. Ja akurat nie mam z tym problemu, uważam, że zawsze fajnie jest pogadać z kimś kto ma coś ciekawego do powiedzenia.
Chciałabym tylko nadmienić dla tych co nie wiedzą, ze Atacamę uważa się za jedno z najsuchszych miejsc na ziemi. W niektórych jej częściach od lat nie spadła kropla deszczu. Otóż my mieliśmy to „szczęście”, że nastąpiło załamanie pogody i wycieczka, na którą się wybraliśmy była ostatnią na jakiej udało się nam być. Zaczęło padać, padało też przez dzień kolejny a już następnego zamknięto miasto. Taki juz chyba urok miejsc zbudowanych z gliny – gdy popada mogę się rozpłynąć..

Na księżycu
Ale wróćmy do samej wycieczki. Jedziemy busikiem około 20 minut. Pierwszy przystanek formacje skalne. Wchodzimy do słonych jaskiń, wdrapujemy się na górę. I teraz powiem Wam coś naprawdę ciekawego. Gdy dotarliśmy na szczyt i stanęliśmy tak w milczeniu dało radę usłyszeć dziwny dźwięk, jakby skrzypienie. To znak, że skały na których właśnie staliśmy są w ciągłym ruchu rozszerzają się i ścierają.

Chwila na foty, pakujemy się do busa i jedziemy dalej. Krótka przechadzka a dokoła krajobraz iście księżycowy. W pewnym momencie nierzeczywiste stożkowe góry wyłaniają się z pomarańczowego piasku, to był „mój widok”- te stożki nigdy nie widziałam czegoś równie nierzeczywistego do dziś pozostaje moim widokiem nr 1.

Diuna
A później przyszła kolej na ostatni punkt wycieczki. Piaszczyste diuny Atacamy. By ujrzeć je w całości musieliśmy trochę się powspinać, nie wymagało to wysiłku jak Torres del Paine ale zaznaczam, że dało radę się trochę zmęczyć. Po mniej więcej 15 minutowej wspinaczce naszym oczom ukazała się największa diuna jaką w życiu widziałam. Skoncentrowana wokół jednego grzbietu, ogromna, jakby ocean z piasku, od lat kształtowana przez wiejący tam wiatr otoczona kilkoma mniejszymi, które tylko podkreślały jej masyw. Usiedliśmy z wrażenia wgapiając się w ten ogrom piasku. Nie przesadzę mówiąc, że na dobre dwie minuty odjęło nam mowę.
Ponieważ widok ten był tak niespodziewany to na początku mój mózg widział ocean. Dopiero po kilku chwilach uświadomiłam sobie, że ten bezkres to nie woda, to piasek. Taki error w matrixie 🙂



Po około godzinie, bo tyle czasu dano nam tam na górze, spakowaliśmy się do busa i pojechaliśmy oglądać zachód słońca na Atacamie. Zaczynało grzmieć i wtedy właśnie przewodnik wspomniał o pewnej ciekawostce. Jeśli burza nie przejdzie to w całym mieście wyłączą prąd. Tak też się stało ale kilka godzin później. Stoimy w „centrum”, leje, noc. I nagle bam, wszystkie sklepy, restauracje, latarnie – robią się ciemne. Towarzyszy temu dziwny dźwięk. To suma okrzyków wszystkich osób w zasięgu słuchu. Przypomina to bardziej coś co powiedziałby jeden z oślizgłych Bogów z książki Lovecrafta niż jakieś znane nam słowo. Podsumowując – warto było to usłyszeć.





Warto było też bo..
Muszę jeszcze wspomnieć, bo zdecydowanie warto, naszego przewodnika -Nico. Był RE-WE-LA-CYJ-NY. Życzę Wam żebyście będąc tam, jadąc na wycieczkę z „Flamingo” (klik) trafili właśnie na niego. Miał wiedzę wiadomo – umówmy się, że każdy przewodnik w mniejszym lub większym stopniu ją ma. Ale jaką on miał charyzmę i co najważniejsze poczucie humoru. I to nie byle jakie. Mówiąc kolokwialnie człowiek prawie sikał ze śmiechu. W pewnym momencie, dowiadując się, że jesteśmy z Polski zaczął udawać Borata – i robił to fenomenalnie. niewątpliwie Nico był wisienką na torcie całej tej niesamowitej przygody.
Autor: Iza


